W sumie trudno mi powiedzieć, jakie uczucia towarzyszą mi, gdy czytam kolejne informacje dotyczące akcji przywracania lekcji historii w szkołach. Nawet nie chodzi mi o te całe dywagacje, jaki będziemy mieli patriotyzm (a teraz jaki mamy?), jaką wiedzę historyczną będą miały następne pokolenia (a teraz jaką mają?) czy jak "władza ogłupia lud". Spuszczę zasłonę milczenia na teksty wygłaszane przez obrońcę nauki historii, Łukasza Warzechę, który nie widzi potrzeby rozmowy z uczniami jako "niepełnoprawmymi partnerami do dyskusji".
Z uczniami nie rozmawiałem - przyznał Warzecha. - Mam wrażenie, że uczeń na poziomie I klasy liceum nie jest w stanie ogarnąć wszystkich konsekwencji. Jeżeli ktoś ma 15 czy 16 lat to, nie chcę nikogo urazić, ale nie jest pełnoprawnym partnerem takiej dyskusji - uważa. [1]
Nie wiem, jakie uczucia mi towarzyszą, gdy czytam te rewelacje, bo jest to coś pomiędzy śmiechem przez łzy i zażenowaniem. Rozpoczęto batalię o liczbę godzin nauki, czystą statystykę, jednocześnie (jak się wydaje) pomijając kwestię tego, jak nauczanie to jest realizowane. Nauczanie nie tylko historii, ale i wielu innych przedmiotów w polskiej szkole to obecnie często wklepywanie kolejnych dat, nazwisk, haseł, teorii. Bardzo często brakuje tego, co w uczeniu się jest najważniejsze -- myślenia. Łączenia przyczyn ze skutkami, krytycznej analizy danych, dyskusji "zmuszającej" uczniów do wyjścia poza szablon odtwarzania podręcznikowych faktów. Nauczycielką życia jest historia zrozumiana, nie wyuczona na zasadzie popularnych wśród wielu studentów zasady trzech lub czterech "Z".
W przeciwnym razie uczniowie nadal będą uczeni "wstrzelania się w klucz", nadal w głównych wiadomościach TVP będziemy mogli oglądać ucznia po wyjściu z egzaminu gimnazjalnego, który bez zażenowania do kamery oświadcza, że było dużo pytań typu zamkniętego i łatwo było można ściągać. Za takie rzeczy w niektórych krajach jest się wyrzucanym z uczelni.
Z dzisiejszej perspektywy całkiem zabawnie wyglądają zapewnienia z 2003 roku
Tymczasem w liceach zapewniają, że zwyczaje ze starej matury na nowej już nie przejdą. \"Zdający, który podczas egzaminu korzysta z niedozwolonych form pomocy lub zakłóca prawidłowy jego przebieg, podlega skreśleniu z listy zdających\", ministerialne komunikaty brzmią groźnie. W komisji będą obserwatorzy z zewnątrz, na stoliku tylko pomoce szkolne i arkusze egzaminacyjne. Żadnych maskotek. Pomiędzy wypełnianiem poszczególnych arkuszy obowiązkowa przerwa od 10 do 30 minut. Na ściągi w kanapkach nie ma zatem co liczyć. Jakby tego było mało, odległość między piszącymi musi wynosić co najmniej 1,5 m [2].
Inną sprawą jest to, że forma egzekwowania wiedzy w Polsce pozwala na takie zachowania -- umiejętności samodzielnego myślenia, rozwiązywania problemów czy łączenia faktów ściągnąć się nie da.
ps. Przemilczę fakt, że zmiany, przeciwko którym podnoszony jest protest, dokonywane są na poziomie rozporządzenia ministra edukacji, zaś "inicjatywa" zbiera w tej sprawie podpisy pod projektem ustawy. Być może przydałoby się jednak więcej lekcji wiedzy o społeczeństwie...? Chyba że przywracanie godzin nauki każdego przedmiotu ma się odbywać na poziomie ustawowym.
Źródła
[1] Rusza akcja "Przywracamy lekcje historii". "Polak może nie wiedzieć, co to pantofelek, ale nie może nie znać historii", tok.fm [dostęp: 02.05.2012]
[2] Paulina Nowosielska, Tomasz Sygut, Skończyć ze ściąganiem?, Tygodnik "Przegląd", wydanie 19/2003 [dostęp: 02.05.2012]
[2] Paulina Nowosielska, Tomasz Sygut, Skończyć ze ściąganiem?, Tygodnik "Przegląd", wydanie 19/2003 [dostęp: 02.05.2012]
Komentarze
Swoją drogą w kontekście wykładowców to jest dość ciekawy materiał: http://wyborcza.pl/1,75478,11580292,Mozna_zostac_studentem_historii_bez_matury_z_historii.html